niedziela, 12 kwietnia 2015

Arbuzy na przełęczy

To startujemy drogą w górę. Chłopaki już daleko przed nami. A my idziemy i wypatrujemy samochodów. Droga jest wąska, na jeden samochód, gdzieniegdzie są szersze miejsca, służące do mijania się dwóch pojazdów. A jeżdżą tutaj nie tylko samochody osobowe, z napędem 4x4, ale także ciężarówki i busy. Zastanawiamy się jak będą się mijać te zjeżdżające z góry, z tymi jadącymi z dołu. Za chwilę się przekonamy, że nie jest to takie proste.Wchodzimy w górę, ale samochodów nie widać. Dwa zjechały z góry. Co za szczęście jest samochód! 


Mercedes! Kierowca zatrzymuje się na środku drogi, oczywiście godzi sie nas zawieźć na przełęcz i z niej zwieźć po drugiej stronie. Jesteśmy uratowani! Plecaki zapakowane, pytamy czy weźmie plecaki od naszych kolegów, którzy są z przodu.Tak. Siadamy, rozkładamy sie na skórzanych fotelach. Faaaajnie! I ... niestety samochód nie chce zapalić! Naprawdę? Ale przecież jechał! Co się dzieje? Kierowca patrzy zdumiony i zmartwiony. Olśnienie: wlał nie to paliwo, co trzeba! A więc nie pojedziemy, ale co dalej robić? Jesteśmy dwa zakręty od przełęczy, bardzo wysoko, na środku drogi. Co będzie jak nadjedzie jakiś samochód. Przecież się nie miną. Zaczynamy poszerzać drogę, odgarniamy kamienie. Tak, nadjeżdża pierwszy samochód, z Norwegami. Tłumaczę ludziom co i jak. Delikatnie przeprowadzamy ten samochód obok "naszego", na styk! Udało się. Następny był bus liniowy do Shatili. Było groźnie, ale znowu się udało. Z dołu wjechał samochód nie tak komfortowy, jak ten, którym mieliśmy jechać. Cały trzęsący się, taka furgonetka. Gruzini dogadują się, że wjadą na górę, tam jest zasięg telefoniczny i nasz kierowca wezwie jakąś pomoc do swojego wozu. Bierzemy plecaki, przeładowujemy do klekota i ruszamy. 


fot. Ten bus chwilę później przeciskał się obok mercedesa. Ledwo, ledwo..

A na przełęczy, 2900 m n.p.m., spełniło się marzenie Andrzeja. Chłopcy spotkali grupę z Polski, znowu z Krakowa. Andrzej od paru dni opowiadał, że zjadłby takiego soczystego arbuza. I masz!  Nasi rodacy, akurat przypadkiem mieli. Radość! Jest też zasięg. Kiedy my tutaj dotarliśmy, chłopców ...i arbuza już nie ma. Dzwonię do mamy, rozmawiamy krótko. Wszystko w domu w porządku. Żegnamy się z naszym kierowcą, Grześ daje w prezencie jakiś gadżecik w barwach biało-czerwonych i wędrujemy w dół. Czeka nas długi spacer. Nic nie jedzie...



Khakhmati - pierwsza wieś od paru dni. Wszyscy jesteśmy w komplecie. Nogi odpoczywają. Gotujemy zupki. Jeszcze tylko około 6 km drogą do Biso - następnej wioski, tam będziemy szukać tzw. hotelu. Marzymy o kapieli, normalnym ciepłym jedzeniu i spaniu w wygodnych łóżkach. Piotr i Wojtek chcą następnego dnia śmignąć dalej w góry. My jeszcze nie wiemy co dalej. Zobaczymy.