środa, 29 października 2014

Wejście na Atsuntę 3431 m n. p. m.

Dziś trudny i długi dzień. Przejście przez przełęcz Atsunta. Zwinęliśmy nasze namioty, zarzuciliśmy plecaki na plecy i idziemy. Zastanawiamy się, którędy przekroczyć rzekę, szeroką, bardzo rwącą i lodowatą. Cały czas jest bardzo szeroka, nie możemy wrócić do mostu, bo to nam nic nie daje. Tamtą stroną rzeki nie da się przejść w górę. Przechodzimy mały strumień (zdejmujemy buty) i docieramy do rzeki, w końcu znajdujemy jakieś przejście.


Nie jest łatwo, Andrzej przenosi mój plecak. Kilka dni później nikt nie będzie się nade mną rozczulał. Będziemy przekraczać rzekę 15 razy!


Inni jakoś sobie radzą. Tutaj Piotr. Nie jest mu leciutko, trafił na głębszą wodę.


Zaczynamy podejście. Przed nami 1100 metrów w górę. Jeden z pierwszych odpoczynków. Jeszcze jest zielono i ciepło. Po drodze mijamy  kilka grup, jedni schodzą, inni podchodzą, tak jak my. Ciekawą postacią jest młody Gruzin, któremu towarzyszy owczarek kaukaski. Spotykamy go po drugiej stronie głębokiej, bardzo rwącej rzeki. Próbuje przez nią przejść.W końcu bierze psa na ręce, plecak na plecy i w butach wchodzi do wody. Udaje mu się przeprawa, ale jest cały mokry, w butach chlupie. Ale i on, i pies są szczęśliwi. Idą dalej, w przeciwnym kierunku niż my. Rozmawiamy po angielsku, młode pokolenie w Gruzji, tak jak u nas, nie mówi po rosyjsku. Gruzin pokazuje nam pomarańczowy namiot. To w tamtym kierunku mamy iść...


Ale robi się coraz wyżej i chłodniej, i piękniej.


Przy lewym kijku Piotra widoczny pomarańczowy namiot, tym razem widziany z góry. Jest daleko za nami.


Zaczyna się podejście po słynnych łupkach. Jestem już zmęczona, za nami wiele godzin marszu, przed nami jeszcze więcej...


niedziela, 26 października 2014

Morderczy marsz w stronę bazy pod Atsuntą

Gruzini z wioski Girevi ostrzegali nas, że przed nami długa, żmudna droga. Maszerujemy piękną trasą, niestety cały czas w górę, ale też w dół. Jest ona zupełnie nie oznakowana, ale jakoś udaje nam się nie zgubić. Dołem, w dolinie, płynie rzeka lodowcowa, będziemy ją przekraczać następnego dnia!  Przekonamy się po paru godzinach, że piękno tej ścieżki jest niewątpliwe, ale czas marszu bardzo długi.


Trafiamy na kolejną starą wioskę, tam spotykamy naszych komandosów, robimy sobie na pamiątkę zdjęcie. Ciekawe czy kiedykolwiek się jeszcze spotkamy?


Na jednym ze wzniesień, w miarę wypłaszczonym spotykamy pasterzy strzygących owce.  


Używają do tego celu wielkich nożyc. W powietrzu, na trawie unoszą się resztki owczej sierści. 


  Wszędzie dookoła jest tak pięknie, jak w raju, a przecież  niedawno tutaj toczyła się wojna. Przy ścieżce  leżą resztki rakiety!


Po paru godzinach naszej wędrówki, grubo po południu, mijamy grupę rosyjskich rowerzystów z moskiewskiego klubu. Wyglądają na ogromnie zmęczonych. My mamy plecaki ważące ponad 20 kg, oni poza swoimi bagażami, równie ciężkimi jak nasze,  niosą rowery! A ścieżka jest bardzo wąska, idąca trawersem wzniesienia, na szerokość stopy. Mordęga! Ledwo udaje nam się minąć z nimi. 


Robi się późno i coraz ciemniej. W końcu spotykamy pograniczników, to kontrola naszych przepustek. Wszyscy mamy być w komplecie. Papier jest tylko jeden. Sprawdzają też nasze paszporty.Żołnierze śpią w namiotach, na pewno w nocy na tej wysokości nie będzie im ciepło. Mają dla nas dobrą wiadomość: wystarczy tylko zejść w dół dobrych parę metrów, przejść most (o ile się da) i już biwak.Wysokośc około 2800 m n.p.m.Płaska polana Kvakhidi w dolinie rzeki Kvakhidiskali. Jest to ostatni biwak przed zdobyciem, czy przekroczeniem przełęczy Atsunta, naturalnej granicy pomiędzy Tuszetią a Chewsuretią - 3431 m n. p .m. Spotykamy tutaj Niemców, Słowaka z Czeszką (lub odwrotnie), naszych komandosów,  śpiących w malutkich, jednoosobowych namiocikach z goretexu. Ale każdy śpi gdzie indziej, Przeszkadzają im krowy!!! Pełno ich tu wszędzie. 


Miejsce jest dobre, po przekroczeniu szerokiej rzeki, nad którą jest w całkiem niezłym stanie most, znajdujemy wartko płynący strumyk. Rozbijamy namioty, pompujemy maty, rozwijamy puchowe śpiwory, gotujemy żarcie. Tym razem nie zważamy na zakaz jedzenia wieprzowiny. Musimy naładować nasze akumulatory, wcinamy makaron z kiełbasą żywiecką. Pijemy herbatę, kisielki i zupki. Po 12 godzinach marszu z Tchesho  przez Girevi padamy i zasypiamy kamiennym snem. Jutro najtrudniejszy dzień naszej wyprawy. 1100 m w górę. Ale to dopiero jutro. Zbyszek nasz zawodowy sportowiec, "pociesza", że trzeci dzień ostrego treningu jest niewskazany, trzeba odpocząc, bo będzie kryzys. Niestety, nie możemy sobie na to pozwolić.

środa, 22 października 2014

Granica z Czeczenią i Północną Osetią

Tuszetia i Chewsuretia, do której zmierzamy, graniczą od północy z Czeczenią i Północną Osetią. Granica ta jest dośc starannie  strzeżona, dlatego też musimy mieć pozwolenie na przebywanie w strefie przygranicznej. Działania wojenne już tam się już nie toczą, jest bezpiecznie, ale spotykamy tam czasami ślady  wojny.
Idziemy doliną, czasami nie jest łatwo, skacze się po skałach, wąziutką ścieżynką nad szumiącą w dole rzeką. Ale nie ma innej drogi. Zmierzamy do Girevi, do punktu granicznego. Tam mamy się zarejestrować.


Robimy przerwę w marszu, pijemy dużo wody z izotonikami. Czas na spotkanie z pogranicznikami. Ja z Wojtkiem zostaję przy plecakach, pozostali  biorą paszporty, także nasze, i idą zarejestrować całą naszą grupę. Od tej pory nie możemy się rozdzielać, mamy tylko jeden glejt na te wielkie góry dla nas wszystkich. Odpoczywamy dosyć długo, chłopcy zniknęli za rzeką, już półtorej godziny ich nie ma. Niepokoimy się. Zupełnie niepotrzebnie, jak się okazuje. Nasi panowie zostali zaproszeni na gruzińską suprę!


Siedzą przy stole, jedzą, piją gruzińskie wino lub czaczę. Oczywiście bez słynnego gruzińskiego toastu ani rusz. Biesiadę czyli suprę prowadzi najstarszy mężczyzna, tak zwany tomada. Wskazuje, kto ma wygłaszać toast, kto gdzie ma usiąść. Przy stole najpierw zasiada starszyzna, potem dojrzali, w sile wieku panowie, na końcu młodzi mężczyzni i chłopcy. Dla kobiet nie  ma tam miejsca! Nasz Grześ został wybrany przez tomadę do wygłoszenia toastu. Mówił po polsku, podobno dosyć długo, jak przystało na polonistę. Poszło mu nie gorzej niż Gruzinom! Brawo!


Honorem Gruzina jest upić gościa. Nieopodal stołu nasi koledzy widzą śpiących Słowaków, z rozsądkiem więc, przed nami jeszcze długa, trudna droga do bazy przed jutrzejszym wyjściem na Atsuntę, żegnają się z gospodarzami, z tomadą i wracają do nas. A my małymi grupami wyruszamy dalej...


W końcu wszyscy jestesmy znowu razem. Przed nami najwspanialsza i najtrudniejsza cześć naszej wyprawy.


niedziela, 19 października 2014

Spokojne wyjście z Tchesho do Girevi.

Raniutko wstajemy zdziwieni, że pada deszcz. A było tak ładnie! Nasza gospodyni twierdzi, że to przez tę świnię, którą mamy w plecaku (mowa oczywiście o wieprzowinie czyli kiełbasie żywieckiej).


 Jemy pyszne śniadanie, robimy fotki kamiennego domu, w którym spaliśmy.


Wojtek ma wizję fotografa i robi mi stylowe zdjęcie (z rozmazaną twarzą)  w pokoju, na tle kamiennej ściany z łupków, gobelinów i wełnianych, filcowych makatek na podłodze i ...spakowanego plecaka. Ciekawe ujęcie przewodów elektrycznych, to specjalnie dla Staszka, który w tym roku z nami się nie wybrał do Gruzji. 


Nasze wspólne zdjęcie z przemiłą gospodynią.


I w drogę, a deszcz  kończy się tak szybko jak się zaczął:) Spotykamy na swojej drodze stado owiec, na początku oczywiście kroczy pies pasterski. Na szczęście jest też pasterz, co stanowi ochronę dla nas, intruzów, przed tym groźnym strażnikiem.


Owce otaczają nas ze wszystkich stron. To normalne zjawisko tu, w Tuszetii. My czekamy, one płochliwie kroczą, omijając nas szerokim łukiem. 


Po drodze spotykamy też wymarłe miasto, pełne wież, o których była już mowa. Piękne, majestatyczne, ale zarazem groźnie wyglądające na tle potężnych gór Kaukazu Wielkiego. Idziemy cały czas w górę..








niedziela, 12 października 2014

W drogę:) do Tchesho.

Wypoczęci, najedzeni, napojeni żegnamy Dartlo. Idziemy dalej.


Na naszej drodze spotykamy Polaków, młodych ludzi wędrujących tak jak my. Parę miłych słów, wymieniamy informacje co, gdzie, jakie plany i czas na nas...


Pokonujemy pierwszą rzekę lodowcową, przed nami będzie ich wiele. Piotr i Zbyszek już przeszli, zakładają buty, ja z Grzesiem jestem w trakcie przeprawy. W słońcu rzeka wygląda pięknie, ale jest bardzo zimna i jej nurt jest wartki, a dno pełne kamieni. Trzeba uważać, pozory mylą.



Wojtek, który jest fanem przechodzenia przez strumienie w butach, tutaj się poddał. Zdejmuje buty i walczy z zimną wodą i nurtem. 


Po wielu godzinach marszu spokojną, szeroką, ale dość długą i monotonną drogą, dochodzimy do Tchesho, kolejnej uroczej, maleńkiej, tuszeckiej wioski. Po drodze nad rzeką, wśród pasących się krów, swoje namioty rozbili nasi znajomi żołnierze. 


Ale my zmierzamy do wioski. Po naradzie postanawiamy skorzystać z zaproszenia przemiłej pani i spędzić noc w chacie, w łóżkach. To nasza ostatnia tak wygodna noc, potem już tylko namioty. Sprawdzamy ceny, są niezbyt wysokie -  25 lari za noc, ze śniadaniem. Zapada decyzja, cena jest dobra. Nasza gospodyni pokazuje nam pomieszczenie, gdzie jest bania czyli prawdziwy prysznic z gorącą wodą. Zastanawiamy się, skąd tutaj płynie prąd, ale zagadka zostaje szybko rozwiązana. Za domem znajdują się solary, baterie słoneczne.


Pokąpani, czyści zaczynamy przyrządzać kolację. Makaron z sosem (trzy paczki) i kiełbasa żywiecka. Cieszę się, bo kiełbasa jest moja, więc będę miała następnego dnia lżej. Ale niestety  będę ją dźwigać dalej, Nasza gospodyni prosi, aby do makaronu nie dodawać mięsa wieprzowego. Tutaj w Tuszetii, w jej domu się go nie je. To źle wróży. Oczywiście przystajemy na tę prośbę i przełykamy ślinę i ...makaron bez kiełbasy. Za to pani częstuje nas przepyszną zupą warzywną. Pycha. Podczas miłej rozmowy dowiadujemy się, że w tym domu zatrzymała się Katarzyna Pakosińska, która o Gruzji nakręciła kilka bardzo ciekawych filmów. Także tutaj, w tym domu poznała techniki wyrabiania pięknych szali z wełny filcowanej. Parę dni później Grześ kupi kilka takich kolorowych w Mcchecie.


sobota, 4 października 2014

Obiad w Dartlo

Dartlo, to przepiękna stara wioseczka, przecudnie położona w dolinie, wśród rzek, na wysokości 2300 m n.p.m.


Najpierw przeszliśmy przez solidny most na rzece, później małą wąską kładką nad szerokim strumieniem.


A konie? Najprościej - przez wodę. Kilka dni później my też tak będziemy przechodzić. Kilkanaście razy!


Zaraz po zejściu z kładki, widzimy chatę, na której znajduje się napis CAFE. Tutaj decydujemy się  zjeść obiad - pyszną zupę i chinkali. Pierożki chinkali są takie smaczne.
Tutaj są z jagnięciną.
Uwaga do podróżników, wędrowców takich jak my. W Tuszetii wieprzowina jest zakazana.
Z mięs spożywa się głównie baraninę.Tradycyjnie Tuszeci trudnią się wypasem owiec. Będziemy spotykać całe stada owiec. I pilnujących je psów pasterskich!
A nasze zapasy to przede wszystkim suszona kiełbasa żywiecka i kabanosy z wieprzowiny! Ale tutaj NIE ma sklepów, zostały w Tbilisi, za nami. Jedzenie warto więc wziąć z Polski. Ja, niestety, ograniczając wagę mojego plecaka, wzięłam za mało i nie miałam gdzie dokupić, na co liczyłam. Kanapki z pieczywem chrupkim z serem żółtym, pasztetem i cebulą smakują wtedy jak wykwintne danie w najlepszej restauracji. Dzięki Wojtku:)


Gdy kończymy obiad, wkraczają nasi znajomi wojacy. Zmęczeni, szli okrężną drogą.
My jeszcze chwilę odpoczywamy po obiedzie. Mamy trochę czasu by przyjrzeć się w jaki sposób budowane są domy. Równiuteńko jeden na drugi, warstwami kładzione są ciemne, charakterystyczne dla Kaukazu łupki z okolicznych skał. Takie ściany mają trochę przewiewu, ale od środka zwykle wiesza się kilimy z owczej wełny. Jest trochę cieplej i przytulniej.


W Dartlo jest też hotel, ale nie korzystamy. Jest środek dnia, mamy dużo siły, chcemy iść dalej. Do Tchesho.





środa, 1 października 2014

Początek pieszej wędrówki


Rano, po pierwszej nocy w Kaukazie, czekała na nas miła niespodzianka. Omalo
w pięknym słońcu z kamiennymi, obronnymi wieżami. Góry, po których będziemy wędrować, to tereny pogranicza, zawsze było tam niebezpiecznie. W razie napaści mieszkańcy kryli się w wieżach o bardzo małych otworach, drzwiach. Osoba, która tam wchodziła musiała nisko się pochylić, aby tam wejść do środka.
Wtedy od środka mogła zostać ogłuszona lub ...ścięta. To była walka o życie.


Złożyliśmy namioty, spakowaliśmy plecaki do drogi (odpowiednio naciągnięte pasy), wydłużyliśmy kijki, zawiązaliśmy porządnie buty i w drogę. Wyłączyliśmy też komórki. To był ostatni moment aby wysłać wiadomość do domu. Potem przez długich 7 dni nie będzie zasięgu.W komórkach mamy GPS, więc musimy oszczędzać baterie. Nie będzie gdzie naładować.
Wojtek zrobił mnóstwo zdjęć, z góry, z dołu, ze zbocza.
I rozpoczęliśmy naszą wędrówkę! Przemaszerowaliśmy przez Omalo, zajęło nam to 10 minut (!) i stop. Koniecznie chcemy mieć zdjęcie z kamiennymi wieżami. Świetnie, ale nie tak szybko. Wojtek też chce być na tej foci. Więc trzeba wyciągnąć ... statyw. I zaczęło się ustawianie. Po 20 minutach było po krzyku.



Jeszcze tylko Grześ przypomina sobie o banderze biało-czerwonej. Wszyscy zgodnie twierdzą, że najlepiej będzie przyczepić ją na kiju do mojego plecaka. Będzie mnie widać na tym szarym końcu:)) Mamy też mnóstwo innych gadżetów z Polski. Przydadzą nam się w różnych sytuacjach. Gruzini są bardzo pomocni, lubią Polaków (na ogół) i takie podziękowanie za bezinteresowną pomoc, gotowi są przyjąć.




Teraz już idziemy, najpierw lekko w dół, potem w miarę po płaskim terenie. Spotykamy wojaków z Polski. Lecieliśmy tym samym samolotem. Idą w trójkę, to komandosi. Będziemy się z nimi spotykać jeszcze kilka razy na naszej trasie. Podoba im się flaga na moim plecaku.Rozstajemy się, my idziemy zgodnie z wyrysowaną przez Wojtka i Piotrka trasą. Żołnierze zmierzają do najbliższej wioski, stamtąd nie będą mieli łatwo. My idziemy dalej żwirową drogą, gdzie całkiem często jeżdżą samochody, wzbijając tumany pyłu. Mijamy tez stada krów (i byków)! Dochodzimy do drugiej takiej wioski jak Omalo. To Dartlo.