niedziela, 19 października 2014

Spokojne wyjście z Tchesho do Girevi.

Raniutko wstajemy zdziwieni, że pada deszcz. A było tak ładnie! Nasza gospodyni twierdzi, że to przez tę świnię, którą mamy w plecaku (mowa oczywiście o wieprzowinie czyli kiełbasie żywieckiej).


 Jemy pyszne śniadanie, robimy fotki kamiennego domu, w którym spaliśmy.


Wojtek ma wizję fotografa i robi mi stylowe zdjęcie (z rozmazaną twarzą)  w pokoju, na tle kamiennej ściany z łupków, gobelinów i wełnianych, filcowych makatek na podłodze i ...spakowanego plecaka. Ciekawe ujęcie przewodów elektrycznych, to specjalnie dla Staszka, który w tym roku z nami się nie wybrał do Gruzji. 


Nasze wspólne zdjęcie z przemiłą gospodynią.


I w drogę, a deszcz  kończy się tak szybko jak się zaczął:) Spotykamy na swojej drodze stado owiec, na początku oczywiście kroczy pies pasterski. Na szczęście jest też pasterz, co stanowi ochronę dla nas, intruzów, przed tym groźnym strażnikiem.


Owce otaczają nas ze wszystkich stron. To normalne zjawisko tu, w Tuszetii. My czekamy, one płochliwie kroczą, omijając nas szerokim łukiem. 


Po drodze spotykamy też wymarłe miasto, pełne wież, o których była już mowa. Piękne, majestatyczne, ale zarazem groźnie wyglądające na tle potężnych gór Kaukazu Wielkiego. Idziemy cały czas w górę..








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz