niedziela, 25 października 2015

Gruzinska Droga Wojenna

Po wyjściu ze szpitala kierujemy się do miejsca, gdzie można złapac jakiś transport do Kasbegi czyli Stepantsmindy, prawie przy granicy z Rosją. Będziemy jechac Gruzińską Drogą Wojenną, gruz. საქართველოს სამხედრო გზა, czyli drogą, która przecina w poprzek Kaukaz Wielki. Jest to malowniczy i niezwykle strategiczny szlak z Tbilisi do Władykaukazu, w Osetii Północnej. Został rozbudowany w XIX wieku.Gruzińska Droga wojenna ma długośc 208 km, a na Przełęczy Krzyżowej, w najwyższym swoim punkcie, wznosi się na 2379 m n.p.m.

fot. Nieważne ile samochodów jedzie, krowy i tak muszą przejśc przez ulicę.

Droga ta nazwę swą zawdziecza Rosjanom, którzy to poszerzyli i wzmocnili istniejący od starożytności szlak, co pozwoliło na szybki przerzut dużych oddziałów w czasie wojny z północnokaukaskimi góralami w Czeczenii i Dagestanie (Wikipedia). Wynajmujemy dwie taksówki (200 lari) i o 16.12 wyjeżdżamy z Dusheti. Krowy chodzą, jedziemy wysoko przez przełecze, jest gorąco.   

fot. Oczywiście zbita przednia szyba w samochodzie nikogo nie dziwi.

Jesteśmy głodni, zatrzymujemy się przy źródle wody mineralnej, których tutaj jest sporo. Woda pyszna. Robi się chłodniej, jesteśmy już przecież sporo wyżej. Mamy nadzieję, że kupimy coś do jedzenia na ciepło, ale zbyt długo musielibyśmy czekac. Kupujemy słynne, gruzińskie, słodkie przysmaki (orzechy z winnej galaretce) i jedziemy dalej, serpentynami w górę.


Po przyjeździe do Kazbegi, na głównym placu witają nas krowy. Szukamy Wasyla, który jest opisany w przewodniku polskim jako bardzo życzliwy Polakom przewodnik. Rzeczywiście jest bardzo pomocny. Załatwił nam jeepa, (26 lari) którym, po późnej kolacji, wjeżdżamy do bazy na 2174 m n.p.m.. Na kolację jadłam chinkali, gruzińskie pyszne pierożki z gorącym, wołowym rosołkiem w środku i surówki. Zanim wyjechaliśmy zaczęło robic się zimno, co będzie na górze?

fot. Piotrek wdrapał się na jeepa, żeby związac nasze plecaki na górze.

 Jest ciemno jak rozstawiamy namioty. Pierwszy raz rozbijamy je w świetle reflektorów samochodowych. Jesteśmy w bazie wypadowej na Kazbek. Rano dostrzegamy wokół nas więcej namiotów.

fot. Kazbek, trzeci co do wysokości szczyt w Gruzji, siódmy w Kaukazie.

W nocy przeszła nad nami ogromna burza. Rano budzi nas deszcz i bardzo silny wiatr. Jeden z naszych namiotów został trochę poszarpany!


poniedziałek, 12 października 2015

Szpital i zastrzyk przeciw wściekliźnie

Wojtek, bohater dnia, a właściwie wieczoru, pogryziony przez psa, dzielnie zniósł nocne Polaków rozmowy. Bez żartów, my spaliśmy jak zabici, ale Wojtek prowadził rozmowy z firmą ubezpieczeniową z Polski. Wielkie rozczarownanie! Jeśli coś się Wam przytrafi w Gruzji, z dala od czegokolwiek, trzeba wiedziec, że nie ma to jak poradzic sobie samemu. Uprzejmi państwo mówią :"my pokryjemy koszty wydatków". Dalej radź sobie człowieku sam.


To jedziemy, wolniutko, wynajętym samochodem, do szpitala. Krętą, szutrową drogą. Próbujemy namówic naszego kierowcę, aby zawiózł nas do Stiepansmindy, ale on się boi. Samochód niezbyt sprawny, lusterka zbite i ... nie zna policjantów. To inne rewiry.

Fot. Maciek w lusterku, tym całym.

Po paru godzinach jazdy naszym oczom ukazał się przepiękny, ogromny zalew, ze szmaragdową wodą i zupełnie pusty. W Polsce byłoby pełno łódek, jachtów i kąpiących się ludzi. A tu pustka!

Fot. Zbyszek się chłodzi

Fot. Nasza grupa, bez Piotra, ale za to z kierowcą.

Szpital, ukoł czyli zastrzyk.

Fot. Maciek i Zbyszek czekają na nas przed szpitalem, Grześ, ja i Wojtek jesteśmy w szpitalu

Czekamy na lekarza. Przyjmuje sprawnie, zasadniczo, robi zastrzyk czyli ukoł po rosyjsku, pielęgniarka dezynfekuje ranę, robi opatrunek, płacimy i gotowe! Szybka obsługa! Najwięcej problemu z napisaniem leczenia, jest oczywiście po gruzińsku, ale co to da w Polsce:) Następny ukoł za trzy dni, już w Tbilisi kolejny już w Polsce.

Szukamy taksówek, które zawiozą nas do Kazbegi czyli Stepantsmindy.

wtorek, 30 czerwca 2015

Pies pasterski i Wojtek

Niektórzy byli pokąpani, niektórzy jeszcze nie, ale noc zapadła już ciemna, a gospodarze zaprosili na kolację. Następnego dnia mieliśmy się rozstac. Wojtek i Piotrek mieli dalej wędrowac przez góry i przełęcze.  Pozostali trochę lżej, przez wsie i drogi. Mieliśmy się spotkac pod Kazbekiem.
Kazbek, to jeden z najpiękniejszych i najwyższych szczytów Kaukazu - 5047  m n.p.m, wygasły wulkan, dla Gruzinów Mkinwarcweri, czyli "zamarznięty szczyt". Trzeci w Gruzji i siódmy w Kaukazie. Mieliśmy dotrzec do bazy wypadowej i tam wdrapac się jak tylko można najwyżej, do lodowca. Potem, niestety, progi nie na nasze wyposażenie i czas. Wojtek powiedział, że kiedyś tu jeszcze wróci i zdobędzie ten szczyt. Trzymam za niego kciuki!
Ale wracając do naszego wieczoru...
Kolacja się ciągnęła. Wojtek zjadł i oddalił się do kąpania i spania. Za parę minut wrócił i spokojnie powiedział, że ugryzł go pies. Nikt mu nie uwierzył, ale jak pokazał nogę wszyscy zamarli. Wyglądała tragicznie. Spodnie całe zakrwawione, krew tryskała!

Fot. Pies był przywiązany do budy, a Wojtek przechodząc w nocy, prawie po omacku, nie zwrócił uwagi ani na psa, ani na jego rewir

No i się zaczęło! Gospodarze bardzo się przejęli. Najpierw poszliśmy do domu, takiego starego, drewnianego, do babciulki. Bardzo biednie, ale schludnie, podłoga - klepisko. Tam watą zaczęłam ścierac krew, która płynęła strumieniami i starałam się jakoś ją zatamowac. W międzyczasie, chłopcy próbowali się dowiedziec czy pies był szczepiony, gdzie jest najbliższy szpital i lekarz. Niestety niezbyt dobre wieści. Rozmawialiśmy po angielsku, potem po rosyjsku, ale po pierwsze, gospodyni miała tylko podstawową znajomośc angielskiego, po drugie prawie wcale nie mówiła po rosyjsku. Rano ma przyjśc brat, który mieszka w Rosji i co roku wypoczywa tu, w Girewi, rodzinnej swojej wiosce i mówi po rosyjsku, pomoże porozumiec się z nami. Zaprowadziliśmy Wojtka do domu, do łazienki, gospodarz nie pozwolił umyc tej rany wodą utlenioną, przyniósł szare mydło i tym rana została zdezynfekowana. Zbyszek założył profesjonalny opatrunek i do łóżka.


Fot. Na tarasie naszego hotelu, Wojtek pokazuje nogę, za naszymi plecami góry, w które mieli wyskoczyc Wojtek i Piotr. Teraz mamy inne problemy.

Rano, przy przepysznym śniadaniu, rozmawiamy z bratem gospodyni. Dowiadujemy się, że najbliższy szpital jest ponad 60 km stąd i że, oczywiście, nikt tutaj psów nie szczepi! Nie mamy samochodu, marszrutka akurat dzisiaj nie jedzie. Gospodarze postarali się o wynajęcie samochodu, ale niestety ściągamy go z daleka i będzie za parę godzin. Czekamy...

Fot. Grześ wyszukał w pokoju, w którym spał, prawdziwą, kaukaską czapę! Będzie zabawa!

 Wszyscy po kolei robią sobie zdjęcia w czapie. Jest wesoło! Mimo wszystko :)


Po sesji zdjęciowej przyjeżdża samochód, około 12. Przed nami ponad 60 km do najbliższego szpitala po krętej, szutrowej  drodze. Prędkośc jazdy ok 30-40 km/h. Parę dobrych godzin jazdy. Tradycyjnie samochód ma zbite lusterko i przednią szybę, ale jedzie.

niedziela, 21 czerwca 2015

Kolacja w ...hotelu, Wojtek bohaterem wieczoru.

Zeszliśmy z przełęczy wieczorem, ja na miękkich nogach. Dwie przełęcze (2900m każda, góra dół, góra dół) w ciągu jednego dnia! Droga była długa i monotonna.
Szłam z Grzesiem, a chłopcy przed nami. Dobrze, bo jak doszliśmy, zostaliśmy poczęstowani winem, które udało się chłopakom kupic w pobliskiej wiosce Khakhmati. Niedużo, każdy dostał po łyku, a częstowaliśmy także Polaków, którzy wcześniej podarowali chłopakom arbuzy.

fot. Wejście do Khakmati. Wioska, to kilka zabudowań w dół od drogi, ale pierwsza siedziba ludzka od wielu dni.

Chwila odpoczynku, jakaś zupka na szybkowarku i my z Grzesiem jedziemy samochodem
z ludźmi z Krakowa, szczęśliwie, szukac noclegu, a pozostali idą 6 kilometrów piechotą.


Hotel. Taka prosta nazwa, ale lekko myląca. To raczej jest gospodarstwo agroturystyczne czy schronisko górskie, z kilkoma pokojami, z możliwością spania na materacach, na podłodze. Położone na wzgórzu, wkomponowane w nie zabudowaniami. Każdy ma łożko z czystą pościelą. Można się wykąpac, choc łazienka jest tylko jedna, cieszymy się. Zamówiliśmy też kolację. Jedzenie, to dużo warzyw, pod różnymi postaciami, pietruszka do wszystkiego, którą się je w całości, pogryzając inne warzywa! Odprężenie...

fot. Podwórko naszego hotelu, rano robimy naprędce pranie. Schnie szybko.

Przez kurnik, schodkami z podwórka, wchodziło się na drogę, która wiodła do jeszcze jednego domu. Tam, w wiacie, wśród ziół, gospodarze podawali nam jedzenie. To tam miało miejsce zdarzenie, które pokrzyżowało nasze późniejsze plany. Zaś bohaterem wieczoru został Wojtek.

fot. Za plecami naszych gospodarzy miejsce naszej kolacji, stamtąd w nocy dzwoniłam do mojego męża. Był zdziwiony, że śpię w hotelu, więc wspólnie tłumaczyliśmy mu, jak wygląda ten hotel:)

Pokoje wyglądają bardzo dobrze, jest czysto, schludnie, w łazience woda gorąca, po podgrzaniu w piecu na drewno (sama paliłam). Jest też izba folkloru gruzińskiego. To tutaj kupiłam sparpetki dla moich dziewczynek w piękne wzory i kolory,  z wełny tutejszych owiec. Nie gryzące!

fot. Ksiażki w tym pokoju, napisane po gruzińsku i po rosyjsku. Znaleźlismy książki matematyczne! Czuliśmy się jak w domu!

niedziela, 12 kwietnia 2015

Arbuzy na przełęczy

To startujemy drogą w górę. Chłopaki już daleko przed nami. A my idziemy i wypatrujemy samochodów. Droga jest wąska, na jeden samochód, gdzieniegdzie są szersze miejsca, służące do mijania się dwóch pojazdów. A jeżdżą tutaj nie tylko samochody osobowe, z napędem 4x4, ale także ciężarówki i busy. Zastanawiamy się jak będą się mijać te zjeżdżające z góry, z tymi jadącymi z dołu. Za chwilę się przekonamy, że nie jest to takie proste.Wchodzimy w górę, ale samochodów nie widać. Dwa zjechały z góry. Co za szczęście jest samochód! 


Mercedes! Kierowca zatrzymuje się na środku drogi, oczywiście godzi sie nas zawieźć na przełęcz i z niej zwieźć po drugiej stronie. Jesteśmy uratowani! Plecaki zapakowane, pytamy czy weźmie plecaki od naszych kolegów, którzy są z przodu.Tak. Siadamy, rozkładamy sie na skórzanych fotelach. Faaaajnie! I ... niestety samochód nie chce zapalić! Naprawdę? Ale przecież jechał! Co się dzieje? Kierowca patrzy zdumiony i zmartwiony. Olśnienie: wlał nie to paliwo, co trzeba! A więc nie pojedziemy, ale co dalej robić? Jesteśmy dwa zakręty od przełęczy, bardzo wysoko, na środku drogi. Co będzie jak nadjedzie jakiś samochód. Przecież się nie miną. Zaczynamy poszerzać drogę, odgarniamy kamienie. Tak, nadjeżdża pierwszy samochód, z Norwegami. Tłumaczę ludziom co i jak. Delikatnie przeprowadzamy ten samochód obok "naszego", na styk! Udało się. Następny był bus liniowy do Shatili. Było groźnie, ale znowu się udało. Z dołu wjechał samochód nie tak komfortowy, jak ten, którym mieliśmy jechać. Cały trzęsący się, taka furgonetka. Gruzini dogadują się, że wjadą na górę, tam jest zasięg telefoniczny i nasz kierowca wezwie jakąś pomoc do swojego wozu. Bierzemy plecaki, przeładowujemy do klekota i ruszamy. 


fot. Ten bus chwilę później przeciskał się obok mercedesa. Ledwo, ledwo..

A na przełęczy, 2900 m n.p.m., spełniło się marzenie Andrzeja. Chłopcy spotkali grupę z Polski, znowu z Krakowa. Andrzej od paru dni opowiadał, że zjadłby takiego soczystego arbuza. I masz!  Nasi rodacy, akurat przypadkiem mieli. Radość! Jest też zasięg. Kiedy my tutaj dotarliśmy, chłopców ...i arbuza już nie ma. Dzwonię do mamy, rozmawiamy krótko. Wszystko w domu w porządku. Żegnamy się z naszym kierowcą, Grześ daje w prezencie jakiś gadżecik w barwach biało-czerwonych i wędrujemy w dół. Czeka nas długi spacer. Nic nie jedzie...



Khakhmati - pierwsza wieś od paru dni. Wszyscy jesteśmy w komplecie. Nogi odpoczywają. Gotujemy zupki. Jeszcze tylko około 6 km drogą do Biso - następnej wioski, tam będziemy szukać tzw. hotelu. Marzymy o kapieli, normalnym ciepłym jedzeniu i spaniu w wygodnych łóżkach. Piotr i Wojtek chcą następnego dnia śmignąć dalej w góry. My jeszcze nie wiemy co dalej. Zobaczymy.



niedziela, 29 marca 2015

Dzwonimy do domu, wielka radość

Dotarliśmy na przełęcz, wysokość około 3200 m.n.p.m. Po tylu dniach zaprawy nie odczuwam zmęczenia. Tym razem idziemy z Grzesiem. Piękne widoki, Grześ kręci filmik, ja też, ale mój się niestety nie zachował. Próbujemy się dodzwonić. Nie jest łatwo, ciągle tracimy zasięg. W końcu udaje mi się dodzwonić do Zbyszka z komórki Piotra. Wszystko jest w porządku, ale jestem taka wzruszona! Tyle dni bez wiadomości. Żyjemy w czasach, kiedy właściwie cały czas mamy kontakt z ludźmi, a tutaj jesteśmy odcięci od świata.


Na przełęczy jest kapitalny widok. Z jednej strony widzimy pasma, którymi przeszliśmy, i które otaczają naszą drogę dookoła. Z drugiej strony mamy kolejne pasma i widzimy daleko, daleko drogę, którą chcemy iść na kolejną przełęcz. Krótko mówiąc, ogrom gór. Są wszędzie! Wojtek i Piotr chcieliby iść dalej granią, ale decydują, że na razie pójdziemy razem w dół. Jest dosyć późno, a droga przed nami daleka. Rozstaniemy się później, mówią. A więc odpoczynku dobiega kres. Zaczynamy ostre schodzenie. 

fot. Te dwa małe, czarne punkty, w środku zdjęcia, to ja i Grześ.

Nasza grupa się rozciąga. Ja i Grześ, który mnie asekuruje, zostajemy w tyle. Chłopaki, jak wiatr, pobiegli do przodu. Trzeba uważać pod nogi, nie ma tutaj regularnej ścieżki. Zaczyna padać deszcz. Spotykamy Gruzinów na konikach. Chcieliby dostać nasze kijki, ale nam są potrzebne do marszu. Innym razem...


Ci Gruzini transportują mąkę i inne potrzebne rzeczy dla pasterzy, których spotkaliśmy pół dnia temu. Tak dostarcza się żywność w niedostępne miejsca w Kaukazie. Panowie mieli bardzo dobre humory, jeden nawet spadł z konia. Nie, chyba nie z wrażenia, że mnie zobaczył :) Rozstaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. 


W końcu dotarliśmy do początku szerokiej, żwirowej drogi, wyciętej z górze. Umówiliśmy się, że chłopcy pójdą pierwsi, a ja z Grzesiem, w moim tempie, spokojnie z tyłu, licząc na podwiezienie samochodem. To dobry pomysł! Odpoczywamy krótko, chłopaki już wycięli w górę.

niedziela, 22 marca 2015

Przed nami dwie przełęcze i ostatni dzień razem.

Biegniemy przez pastwisko pełne owiec, ja ledwo nadążam za chłopakami. Z przodu idzie pasterz, ale trzeba biec, psy pasterskie wyglądają groźnie! Staram się maksymalnie wydłużyć krok, niestety nie udaje się. Proszę, żeby chłopcy zwolnili,  ale oni mnie nie słyszą. Oczywiście myślę o tych pieskach, przecież się nie boję. Lubię psy, mam dwa w domu: sznaucera średniego Hipka i wilczaka  Olisia. To jednak nie to samo. Te z bliska wyglądają jak pomieszanie wilka i niedźwiedzia. Zaciskam zęby, brakuje mi tchu, ale idę!


 Doszłam do podstawy góry i bez odpoczynku zaczynam się wspinać. Wojtek i Grześ mnie poganiają, oby stąd dalej i szybciej odejść. Reszta chłopców już jest wysoko. I my wspinamy się coraz wyżej.. Robi się zimniej i ... piękniej. W dole zostaje dolina, rzeka, pasterze, psy, owce...


Na tej wysokości możemy już bezpiecznie odpocząć wszyscy razem i podelektować się widokiem. Kaukaz Wielki, to piękne pofałdowane zielone wzgórza.  Jaka tu cisza! Człowiek tutaj jest tylko kropeczką, a przyroda potęgą!


 Kończymy pewien etap marszu. Co nas dalej czeka? Dwie porządne przełęcze i ... nadzieja na zasięg telefoniczny. Już tyle dni nie mamy sygnału z Polski. O nas też nasi nie wiedzą, czy wszystko w porządku. Zaczynamy rozmawiać o rodzinach, to znak, że warto choć na chwilę, złapać kontakt z Polską. Połączenia są bardzo drogie, ale co tam!


sobota, 7 lutego 2015

Toast wśród owiec i psów wielkości niedźwiedzia

Namioty rozstawione, gotujemy makaron. Moje zadanie to krojenie kiełbasy do tej potrawy. Mam świetny sposób, podany przez Wojtka, najpierw kiełbasa wzdłuż, potem dopiero na mniejsze kawałki. Grześ się myje w strumieniu. Dookoła nieustająco mamy góry, jesteśmy na dosyć płaskim terenie, ale mocno podmokłym. Miejsca na namiot suche, ale bardzo blisko wody.

fot. Te dwie,  biało - szare  plamy, to skłębione owce. Wśród nich -  psy niedźwiedzie. Widoczny jest też szałas pasterzy.

Zanim tutaj dotarliśmy, musieliśmy przejść przez zagrodę pasterską. To takie ogromne, wydeptane przez owce, pole. Bezpieczeństwa  strzegą ogromne psy. Idę z Piotrem i Grzesiem. Wspólnie ustalamy, że zajdziemy do domostwa pasterzy (jest ich pięciu lub sześciu) i poprosimy o wino i może coś do jedzenia. Panowie, po naradzie, decydują się wysłać mnie (nie widzę przeszkody, nieraz załatwiałam różne sprawy dla grupy np. na Ukrainie) i oczywiście Grzesia, naszego  ministra finansów. Idziemy w miarę raźno. Ale dostrzegamy grozę naszej sytuacji. Sami, na pustym polu, widzimy te psiska. Są coraz bliżej. Człowiek w starciu z takim nie miałby żadnej szansy. Ale są przecież pasterze. To jest dobry hamulec dla nich!


fot. Zdjęcie zrobione następnego dnia, z góry, a więc z bezpiecznej odległości.

Wizyta u pasterzy w ich domostwie. Brak porozumienia, nie znają ani angielskiego - trudno się dziwić, ale też rosyjskiego, co nas trochę zdziwiło. Pytamy o wino, czy mają? Mają, ale niedużo. Pokazują nam resztki na dnie dużego zbiornika. Grześ poszedł po butelkę. Znowu sam przez to pole. Groza! Ja zostałam z pasterzami i drążę temat jedzenia. Używam do tego celu minisłownika Piotra. Panowie nie rozumieją też gruzińskiego, chyba nie umieją czytać. W końcu znajduję słowo puri - chleb. Wymawiam je i ...sukces. Rozumiemy się! Dostajemy dwa placki, całkiem spore. Jesteśmy szcześliwi. Mało potrzeba do szczęścia  w Kaukazie. Butelka wina domowego i dwa chlebki. Pytamy o cenę, ale pasterze nie chcą słyszeć o pieniądzach. To od nich dary. Taka w Gruzji jest gościnność! Pytają tylko, czy nie mamy jakiegoś zegarka przypadkiem do oddania. Mamy, tzn. Maciek ma. Ma też wielkie serce i następnego dnia oddaje chłopakom swój zegarek. Niech im służy tutaj, w wielkich górach Kaukazu.

fot. Cała ekipa,Andrzej robi zdjęcie. Wina jak na lekarstwo, ale jest. Kieliszki - menażki, kubki:)
Toast winem, zagryzamy kiełbasą, którą wyjął z plecaka Andrzej. Pychotka babciu mówię Ci.

fot. Za nas, za Atsuntę, za Gruzję. Andrzej z nami, Piotr robi zdjęcie.
A wieczorem niespodzianka. Pasterze sprowadzali przez te góry stada owiec, widok kapitalny. Pomagały im psy pasterskie, wielkie, nawet gigantyczne. Zbyszek i Maciek wyszli ciemną nocą, przed zaśnięciem, przed namiot. Popatrzeć na gwiazdy, na góry. Patrz, jakie mądre te psy, trzymają się stada. Nagle widzą, że bestie te biegną tutaj, błyskawicznie przeskoczyły strumień, a  ich ślepia zaświeciły na zielono, gdy chłopcy użyli latarek czołówek. W nogi, ledwo zdążyli odsunąć zamek w namiocie, wskoczyć doń i zapiąć. Pieski już tam były . Grozą powiało! A pasterze daleko. Ale dały spokój. Ciekawe co spotka nas na drugi dzień? Jak przejdziemy przez pastwisko?

środa, 28 stycznia 2015

Spotykamy grupę z Polski, na koniach

Suszymy wyprane rzeczy, ja przewiesiłam na kijkach koszulki, oparłam na dwóch kamieniach i jest suszarnia. Teraz czas na odpoczynek. Jest dosyć ciepło.


  Wojtek rozstawia szybkowarek, będzie gorąca woda na różne zupki, herbatki. Wcinam kabanosy, to już moje ostatnie.Wzięłam trochę za mało jedzenia do przekąszania podczas marszu. Oczywiście mam niezawodne batony musli i na czarną godzinę żel energetyzujący, dodający sił, który okazuje się takim pysznym słodziutkim dżemikiem jabłkowym. Ale mimo, że za mięsem nie przepadam, coś takiego by się zjadło. Takie tam marudzenie. Jest dobrze.



Po tzw. obiedzie oczom naszym ukazała się grupa na koniach. Gdy podjechali bliżej, przywitali się po angielsku, ale ... okazali się turystami z Polski. Jedna z pań, jadąca z przodu, to żona właściciela krakowskiej firmy, organizującej takie wyprawy. Chwilkę porozmawialiśmy i jeźdźcy odjechali.



Za chwilę my też tam pójdziemy, trochę wyżej od rzeki, ale cały czas tą doliną. Tym razem  będziemy szukali miejsca do rozbicia namiotów. Gdy tak patrzyliśmy z oddali na naszych rodaków na koniach, oczyma wyobraźni widzieliśmy te wąskie ścieżki nad urwiskami i kopyta końskie na nich. Ja bym się bała jechać na koniu w górach. Jak człowiek idzie sam, ma możliwośc podeprzeć się kijkami, a tak...Ale koń ma napęd na cztery kopyta.


poniedziałek, 26 stycznia 2015

Piętnaście razy przechodzimy przez rzekę

Budzi nas deszczyk szeleszczący na namiocie. Moja myśl biegnie do mojego, tak licznie zrobionego dzień wcześniej prania. Jak ja to wszystko spakuję? Ile to będzie ważyć? I kiedy wyschnie? Dobrze mi tak! Ale nie martwmy się na zapas:) W końcu wieczór był miły, przy ognisku, taki relaks... Długo jednak nie siedzieliśmy, zrobiło się zimno, byliśmy zmęczeni, a ognisko malutkie, szkoda drewna, trzeba zostawić dla innych. Zwijamy obozowisko, deszcz przestaje padać. Pakuję wszystkie mokre ciuchy do worka, ten do plecaka i już.

 Dziś będziemy iść dalej doliną, cały czas w górę. Podejście około 400 metrów. Od studentów krakowskich  i z bloga czytanego w Polsce, wiedzieliśmy, że będziemy przekraczać rzekę piętnaście razy. Zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście aż tyle razy. Pożyjemy, zobaczymy:)


Przechodzimy przez gospodarstwo pasterza. Wita się z nami staruszka. Ciekawa jestem jak ona tutaj dotarła? Pokazuje nam drogę, wspinamy się. Łapie nas deszcz i ....sprawdzian dla nas. Kto szybciej wyjmie kurtkę z plecaka, założy ją i jeszcze osłoni plecak specjalnym workiem? Nawet dobry sprawdzian. W tym roku dokupiłam kilka ubrań, testuję ich skutecznośc. Najważniejszy zakup to kurtka przeciwdeszczowa Regatta. Krople wody spływają z niej, po zdjęciu i strzepnięciu bardzo szybko wysycha. Nie testowałam jej na długim deszczu, na szczęście taki nie padał.


Zaczynamy zabawę z wodą. Bywa różnie. Raz wesoło, raz poważnie (szczególnie gdy idąc samotnie, jak Andrzej, znajduje się odciśniętą świeżo łapę niedźwiedzia!), raz w butach, raz w sandałach, innym razem  na boso... Spotykamy też grupę Francuzów, prowadzoną przez gruzińskiego przewodnika. To starsi ludzie, bez żadnego bagażu. Chwilę rozmawiamy, pytam ile jeszcze razy mamy zdejmować buty, by przejść przez strumień. Oni na to, że wcale. Dziwimy się. Pokazują nam specjalne ubrania do przechodzenia po wodzie, trudno nam uwierzyć w ich właściwości. Wysnuwamy koncepcję, że przewodnik zna takie wąziutkie przejścia, że udaje im się przejść suchą nogą. Ubrania mają przecież takie same jak my:)


Tutaj testuję moje  nowe buty, poprzednie rozpadły sie po wielu latach noszenia, rok temu na Ukrainie, w Gorganach. Wróciłam wtedy w sandałach do domu. Te kupiłam, oczywiście wcześniej zebrałam wywiad, jeszcze we wrześniu, zaraz po wakacjach, skórzane, porządne Meindle Test wypadł pomyślnie. Żadnych odcisków, odparzeń. Świetne. Polecam.


I nie przeciekają!


Każdy z nas próbuje znaleźć najlepsze miejsce do przekroczenia rzeki. Różnie to wychodzi. Zdejmowanie i zakładanie butów, zmiana na sandały bardzo spowalnia tempo marszu. Trzeba za każdym razem zdjąć plecak, który waży ponad 17 kg. Z kolei nie zawsze da się przeskoczyć szcześliwie na drugi brzeg po kamieniach. Paru z nas ma mokre buty, bo nalało się górą! Ale ten dzień bardzo mi się podobał. Uwielbiam wodę:)


Zrobiło się ciepło. Przed nami dobre miejsce na dłuższy odpoczynek, zjedzenie czegoś ciepłego, wysuszenie ubrań i butów. Można byłoby tutaj rozbić namioty, ale jest za wczesna pora. Pójdziemy dalej.

niedziela, 11 stycznia 2015

Biwak z ogniskiem.

Wysokość 1916 m n.p.m. Rozbijamy namioty.Trzeba wybrać w miarę równe miejsce, nie w dołku, nie w spadku, i zrobić to szybko.


Po wielu dniach jesteśmy zgranym zespołem.


Ognisko. Nareszcie! Drewno, które leżało, trzeba porąbać. Specjalistą jest Zbyszek, który nosi ze sobą toporek. Zwykle jedzenie gotujemy na maszynce, na butle gazowe. Ale gdy  płonie ogień?


Garnek, który nosi Grześ nadaje się do gotowania na ognisku. Próbujemy. Po obiedzie jest on brudny jak święta ziemia (cały w sadzy) i trudno się domywa, ale ile radości:)


Czasu mamy więcej niż zwykle, dotarliśmy ze dwie godziny przed zmrokiem. Robimy więc pranie: mamy mało ubrań, pogoda ładna. Chłopcy napinają linki pomiędzy kijkami. Niektórzy mają klamerki. Przydają się. Rozwieszamy pranie.


Ja całkiem sporo wyprałam. Poza bielizną także koszulki. Jest to trochę ryzykowne, pranie pojedynczych skarpetek czy bielizny jest bezpieczniejsze. W razie deszczu tylko jedna para jest mokra. Wkłada się taką mokrą rzecz na plecak pod linki i się idzie. Przez cały dzien jakoś tam wyschnie. Tutaj poszaleliśmy. Rano obudził nas deszcz:(